Podsumowanie 2012: cz.I – debiuty zagraniczne.

fireworks-vancouver_37119_600x450

Jest drugi tydzień grudnia. Nieuchronnie zbliża się koniec roku, albo świata i zgodnie z popularnym wszędzie trendem postanowiłam zmierzyć się z muzycznym rozliczeniem 2012. Z powodu przytłaczającej ilości zespołów/solistów, która pojawiła się w moim notatniku po wstępnej selekcji, postanowiłam sprowadzić to podsumowanie do trzech części cyklu. Na pierwszy ogień poszły debiuty zagraniczne.

Debiuty to moja ulubiona kategoria. Jest taka pełna nadziei, wspaniałych pojedynczych singli, które rozbudziły apetyt, tajemnicy, ale również oczekiwań. Otworzyłam moją wstępną, jakże skromną listę 57 wykonawców. Używając głośników, słuchawek, paru lampek wina, mojej ulubionej kanapy i zbyt dużej ilości czasu wyłoniłam najsilniejsze pozycje. Nie zawracałam sobie głowy kolejnością i nie ograniczyłam się do 10. Nie żałuję niczego.

1. Rhye. Singlem „Open” do tej pory przykuwają moją uwagę. Minął prawie rok od debiutu tego nagrania, a jednak dalej nie wiemy więcej o zespole. Nie ma nawet oficjalnego potwierdzenia tego, czy wokal prowadzący należy do kobiety, czy mężczyzny. Uwielbiam tą tajemniczość.

2. Django Django. To niemal zupełna przeciwność poprzedników. Swój pierwszy pełnowymiarowy album wydali również na samym początku roku, ale zero w nich tajemniczości – raczej dobra zabawa.

3. Electric Guest. Ten zespół to bardzo przyjemna mieszanka funku z najpopularniejszymi ostatnio gatunkami – tj. indie rock, dream pop. Bardzo szybko wpada w ucho.

4. alt-J. To debiut, który jest na językach wielu. Można czuć przesyt, ale płyta jest bardzo mocna i trudno ją pominąć.

5. Exitmusic. Wspaniały debiutancki longplay „Passage”. Ich muzyka przedstawia nam to trudniejsze oblicze dream popu, podszyte silnymi, ciężkimi emocjami. Nastrój, nastrój i jeszcze raz nastrój. Niektórych może to zmęczyć, ale na pewno trudno przejść obok tych dźwięków obojętnie.

6. Mister Lies. Jego EP „Hidden Neightbors” albo się czuje, albo nie. Muzyka prosta i subtelna w swojej formie, a jednocześnie tak wysmakowana i bogata w klimacie, jaką potrafią ją stworzyć tylko najzdolniejsi kompozytorzy związani z ambientem czy downtempo.


7. S O H N. Singiel „The Wheel” z EP o tym samym tytule to trochę patetyczny tekst, ale również bardzo charyzmatyczny wokal, wciągająca, połamana linia melodyczna. To jedna z tych piosenek, która pochłonęła mnie w zupełnie nieświadomy sposób i złożyła obietnicę na więcej w przyszłości.

8. Jack White. Uwielbiam to, że ciągle można jakąś twórczość tego pana wrzucić w „debiut”. Chociaż wielu z nas doskonale go zna, to ja nie umiem mu odmówić. Jest w tym pewna przewrotność, może jego nowości napływają zbyt dużą i intensywną falą, ale ja padam ofiarą jego geniuszu kolejny raz i zapewne nie ostatni.

9. Lianne La Havas. Jeden z najpiękniejszych głosów jakie kiedykolwiek słyszałam. Jestem w niej zakochana. Charyzma i piękno.

10. Howler. Powiew klasyki. To co dobre i mocne w brudnej, bezkompromisowej muzyce gitarowej. Zero pompatyczności, ślepego gonienia za trendami i nadymania historiami około zespołu.

11. DIIV. Trudno zaszufladkować „Oshin” w jednym gatunku. Jednocześnie nie da się nie słyszeć inspiracji dobrze znanymi klasykami tj. The Cure, Joy Division. Debiutancka płyta formacji to bardzo ciekawe i kreatywne korzystanie z przeszłości. Pozycja obowiązkowa dla fanów klimatycznego, gitarowego grania.

Dodaj komentarz